czwartek, 25 lipca 2013

Madera - wyspa jaszczurek

Jak głoszą lokalne opowieści Bóg, gdy stworzył świat, pocałował ziemię i Madera jest śladem jego pocałunku. Dzięki łagodnemu klimatowi kwiaty tu nigdy nie przestają kwitnąć a temperatura nie spada poniżej 15 stopni a latem nie przekracza 27. W krainie wiecznej wiosny rośliny, które znamy z doniczek albo kolorowych albumów, rosną tu w miastach i podmiejskich lasach. Strelicje, hibiskusy, protea królewska, żmijowce, kwiaty frangipani, agapantusy, prymule występują licznie w ogrodach botanicznych, parkach, przydrożnych klombach czy żywopłotach.

Strelicja

Hibiskus


Kwiaty frangipani






Funchal

 


 Miasto zwane również "małą Lizboną" położone w południowej części wyspy, na wzgórzach, nad oceanem. Tu mieszka ponad jedna trzecia mieszkańców tej wyspy. Nazwa pochodzi od kopru (z potrugalskiego funcho), który podobno rósł tu w znacznych ilościach. Białe domy z pomarańczowo czerwonymi dachami to charakterystyczny znak. Wygląda szczególnie nocą, gdy rozświetlają się budynki na zboczach gór.
Idę na Mercado dos Lavradores, aby zobaczyć, co i jak sprzedaje się na Maderze. Ten lokalny targ to królestwo warzyw, kwiatów, ryb, krótkich maderskich bananów, lokalnych, skórzanych butów i arcydrogich owoców marakui. Przed dwupiętrowym targiem, położonym w zabytkowym budynku, stoją ubrane w tradycyjne stroje maderskie kwiaciarki. Na głowach mają granatowe czapki z długą antenką. Znajdziemy tu, na przykład, krzyżówkę banana z ananasem (fruta deliciosa). Sprzedawcy zapraszają do spróbowania. Na niższym poziomie mieści się targ rybny. Na stołach rozciągają się długie, ciemne ciała espad (pałasz atlantycki).  Patrzą na mnie wielkie, nieruchome, galaretowate oczy, które nigdy nie widziały światła dziennego. Wydobyte z głębin oceanów, ryby te umierają pod wpływem różnicy ciśnień podczas połowu. Rybacy łowią espady na szczury. Poza Maderą występują jedynie u wybrzeży Japonii. Ryba z wyglądu przypomina nieco węgorza. Mięso jest jasne, delikatne w smaku, praktycznie bez ości. Podawane z zapieczonym bananem należy niewątpliwie do dań z cyklu "must eat" na Maderze. Dalej czerwone połacie tuńczyków, które sprzedawcy kroją na mniejsze kawałki lub zostawiają w całości. Nie widziałam ośmiornic, choć bywają podobno na targu.

Espada
Kremowe domy z czerwonymi dachówkami na południu wyspy

Klif klifów


Trzeciego dnia naszego pobytu jedziemy lokalnym autobusem do Cabo Girao. Prowadzą tam kręte drogi.Wspinamy się w górę, po bokach rozciągają się plantacje bananów i tarasy winogron. Większość upraw na Maderze rośnie na tarasach. Autobus dojeżdża tylko do pewnego momentu. Dalej trzeba iść piechotą. Nadrabiamy drogi, wspinamy się pod górę, z której musimy później zejść, bo to ta niewłaściwa. Po drodze zbieram zasuszone liście eukaliptusa, w nieświadomości, że to eukaliptus, urzeczona zawiniętym kształtem, kolorem i przede wszystkim zapachem. Dochodzimy do metalowej platformy widokowej na szczucie klifu. 580 metrów w dół świeżego powietrza, aż do skał a wszystko widoczne, jak na dłoni, przez szklaną podłogę. Pode mną latają ptaki. Podobno, Cabo Girao, należy do najwyższych klifów w Europie.


 

Suchy ogon wyspy

 


Z wyprawy na Deserts Islands wyszły nici ze względu na wysoką cenę rejsu. W zamian wybieramy tańszą alternatywę wyprawy za kilka euro na półwysep Świętego Wawrzyńca (Ponta de Sao Laurenzo), zwany również suchym ogonem wyspy. Od początku półwysep wita nas silnym wiatrem. Zakładam na siebie wszystko, co mam. Wchodzimy w całkiem wyludnioną przestrzeń, nadającą się do filmów o Marsie lub Księżycu. Gdyby wyszło z jakiejś dziury zabłąkane ufo, to wcale bym się bardzo nie zdziwiła. Najbardziej wysunięty na wschód fragment wyspy to istna pustelnia, raj dla amatorów surowizny w  naturze. W odcieniach cynamonowych brązów, wpadających miejscami w czerwień, miejscami upodabnia się do smakowitego kawałka ciasta. Skąpa roślinność, wysuszone trawy, miejscami monstrualne osty z różowymi kwiatostanami. Ruszamy krętym, wyznaczonym szlakiem, raz w górę, raz w dół. Co jakiś czas widzimy przepastne urwiska. To tarasy widokowe, przy których zatrzymują się wszyscy, trzaskają foty i idą dalej. Na półwyspie wszędzie podchodzisz na swoje własne ryzyko. Szlak jest dość prosty. Nadaje się nawet dla emerytów. Byle nie podchodzili zbyt blisko urwisk. W oddali widać położone w dolinie zabudowania. Jak się później dowiadujemy to sklep z pamiątkami. Wita nas pies w kolorach półwyspu. Podobno to lokalny mieszkaniec, który bardzo lubi kurczaki. Pan stróż uprzejmie informuje, że toaleta nie działa a kosza na śmieci nie ma. Czujemy się oszukani, zwłaszcza, że w sklepie z pamiątkami roi się od reprodukcji fok, których nigdzie nie widzieliśmy. Zbaczamy w stronę drewnianej budki oznaczonej jako obserwatorium ptaków a później drogą w dół na kamienistą plażę, gdzie można się wykąpać. Z kąpieli korzysta tu wielu turystów. Schodzimy a raczej zbiegamy w trybie rekordowym, chcąc zdążyć na autobus o drugiej. Na końcu szlaku wita przenośna budka z lodami i lokalnym piwem Coral w zaskakująco małych buteleczkach.





W kanał

 


Jeśli mieszkasz na Maderze, to zawsze masz pod górę. Wykorzystali to mieszkańcy tej pięknej wyspy. Aby nie wyschła, zbudowali lewady, kanały, które pod niewielkim spadkiem dostarczają wodę deszczową z północy wyspy na suche południe. Obok kanałów zawsze biegnie ścieżka, która umożliwiała udrożnianie kanałów. Ścieżki przekształciły się z czasem w szlaki turystyczne. Wybraliśmy się na lewadę nieopodal Funchal. Trochę zapuszczona i śmierdząca. Ciężko było znaleźć początek. Zostaliśmy poinstruowani, że za takim małym domkiem w prawo, wąską ścieżką. Najbardziej liczni mieszkańcy Madery to niewątpliwie jaszczurki. Lasy wprost szeleszczą. Z tak licznym widokiem tych stworzeń musiałam się oswajać parę ładnych minut. Każdy krok poprzedzała analiza, czy nie nadepnę albo czy na mnie nie naskoczy. Ciemnozielone jaszczurki wcale nie chciały schodzić z drogi. Nieco mniejsze, oliwkowo-brązowe pierzchały na boki. Czasem spadały ze skał do wody, przepływając lewadą na drugą stronę. Na drodze mijam stragany z cebulami egzotycznych kwiatów. Po dwa euro. Nie wiem, jak je kupić, bo poza jaszczurkami nie ma tu żywej duszy. Nagle całą ścieżkę tarasuje duży, jasny pies. Myślę sobie w przerażeniu, że trzeba będzie się cofnąć całe trzy godziny drogi. Zwierzę stoi, patrzy się na mnie, po czym leniwie chowa się w krzaki...



Aluzejos

 

To charakterystyczne na Maderze płytki, malowane w odcieniach ultramaryny. Występują we wnętrzach budynków, na przykład, kościołów, a także wmurowane w zewnętrzne ściany domów, restauracji. Można zobaczyć je także na lotnisku w Santa Cruz.

"Boże Narodzenie"

Churchill

 

Obraz Winstona Churchilla

Z licznych aktywności Winston Churchill zajmował się również malarstwem.W miejscowości Camara da Lobos, nieopodal Funchal, bywał i malował pejzaże.

Madera z procentami

W piwnicach Blandy's


Odwiedzam jedną z fabryk madery najbardziej znanego lokalnego trunku. Madera powstała z przypadku. Lokalne wino aby zabezpieczyć je przed zepsuciem, wzbogacone było spirytusem gronowym. Gdy odkryto, że taka podróż daje winu wspaniały smak, zaczęto posyłać je w rejsy. Jak powstaje Madera można obejrzeć w piwnicach jednego z najbardziej znanych producentów madery rodziny Blandy's.
Oprócz madery możemy spróbować lokalnego trunku Poncha, czyli ponczu, który jest mieszaniną rumu, marakui i unikalnego, wyjątkowo aromatycznego maderskiego miodu. Występuje tu bogactwo likierów na bazie lokalnych owoców, na przykład, z marakui.

Bezsenność


Na Maderze nie chce mi się spać. Czuję się dość dziwnie, jako osoba zwyczajnie nie mogąca się obejść bez kawy czy coli. Kładę się bardzo późno, wstaję o siódmej, razem ze słońcem, zabieram się do szkicowania. Za oknem mam już ulubioną palmę, przez którą wdrażam się w meandry palmowej anatomii, drzewa oliwne, kwiaty. Dalej pomarańczowo-czerwona dróżka, która cały czas intryguje mnie swoim kolorem, za nią jeszcze żywopłot, potem już tylko bezkresna przestrzeń oceanu. Zaskakująco cichego. Jest bezszelestnie i bezwietrznie.




 Wniosek jest jeden. Wrócę do wielkiego rajskiego ogrodu jeszcze raz, jak tylko nadarzy się okazja. Nie widziałam jeszcze domków w Santanie, nie próbowałam krzyżówki marakui z pomidorem. Szaszłyki w oparach lauru i maderskie tobogany czekają.

piątek, 19 lipca 2013

Zwyczajny obraz



Jechałam znudzona i zmęczona do pracowni, wtedy jeszcze na Marszałkowskiej. W upały, szare komórki po prostu wyparowują z mojej głowy, osiągam stany permanentnego zmulenia lub migreny.
Muszę przyznać, że bywają dni, że dość rzadko coś mnie inspiruje w otaczającej szarościo-zwykłości kiosków, budek, krawężników. Częściej zauważam absurdalne rzeczy, które mnie śmieszą. Uwiecznienie ich za pomocą fotografii w zupełności wystarczy. Do obrazu potrzebuję jakiejś szczególnej ochoty, wewnętrznej iskry, przekonania, że w tej chwili, to jest właśnie to. Nagle zauważyłam tę dziewczynę. Z okna tramwaju. Moment zauważenia jest ekscytującą chwilą, w której człowiek modli się, czy ma naładowaną komórkę, aby cyknąć choć jedną, nieostrą fotkę. Siedziała na Placu Konstytucji w białej sukience w groszki, przez ramię miała przepasaną czarną torbę, ramiona odkryte. Włosy starannie upięte w kok, jasną karnację. Była wysoka i szczupła. W ręku trzymała przezroczysty kubek z czarną słomką. Nie wiem, jak zauważyłam, że była czarna. Chyba sobie wymyśliłam. W środku oranżada a może piwko. W jednym momencie wiedziałam, że muszę namalować tę scenę, niezależnie od tego, co aktualnie maluję. Powstał szkic na płótnie a później praca w formacie 70x140 cm. W rzeczywistości nie było tak cytrynowo. Z dnia na dzień, obraz nasycał się żółtym światłem. Światło właściwie wymyśliłam. Taki zwyczajny-niezwyczajny obraz. Niedługo dane było mi się nim cieszyć. Podobno pojechał do Dżakarty.

środa, 10 lipca 2013

"Wystawa wystawy" olej, płótno, 60x100 cm, 2012


Krótka historia małego obrazu.

2006 rok. Wystawa dyplomowa pt: "Inter-akcja" w galerii XX1. Profesor, u którego robiłam dyplom, napisał tekst do małego katalożku, wydanego przy okazji ekspozycji. Na wernisażu podszedł do mnie i powiedział: "Niech Pani pomyśli o morzu". Dodam, że mój dyplom nie był związany z tematyką morską. Jeździliśmy od bodajże drugiego roku na plenery z pracownią do Smołdzina. Fantastyczne miejsce a najbardziej magiczne były mgły wczesnym rankiem albo o zmierzchu, unoszące się nad polanką. Prowadziła do lasu, którym szło się kilka kilometrów do morza. Zabierało się płótna, farby, sztalugi i z tym tobołem szło, aż czasem ręce odpadały. Jak las robił się niższy i zamieniał w lasek taki trochę jak dla krasnoluda, wiedzieliśmy, że już niedługo morze. Nie wiedzieliśmy, co zastaniemy, czy będzie bardzo wiało. To było nieważne w obliczu bliskiego kontaktu z piaskiem i wyłożeniem się do góry brzuchem na plaży. Później była wystawa w Słupsku, plener w Palandze. Powstało trochę morskich szkiców. Niewiele. W 2012 narodził się pomysł namalowania wystawy mórz. Która z galerii chciałaby wystawić pejzaże morskie młodej artystki? Sama uznałam to za szczyt nudy, choć jest to fascynujące. Jak wiele nudnych, zresztą, rzeczy.

wtorek, 9 lipca 2013

Wernisaż w galerii STALOWA 

W piątek 5 lipca odbył się wernisaż w nowej galerii na warszawskiej Pradze. Wystawa potrwa do 2 września. Bierze w niej udział 25 artystów, wśród których są uznani tacy jak: Edward Dwurnik czy Ryszard Grzyb a także młodzi m. in. Marcin Kowalik, Agnieszka Żak, wybrani przez dyrektora artystycznego galerii Krzysztofa Stanisławskiego. Na wystawie można obejrzeć moją pracę z 2011 roku: "Trawa na śniadanie", która była już prezentowana w Galerii -1 w Centrum Olimpijskim a także w Berlinie czy Norymberdze przy okazji cyklu wystaw "Warszawa malowana".

Postanowiłam napisać kilka słów o tym właśnie obrazie, jako że ma rozbudowaną warstwę literacką, a takich nie maluję wiele, uważając wkradanie się w meandry literatury za domenę literata. Inspiracji do namalowania tej pracy nie trzeba szczególnie tłumaczyć. Układ kompozycyjny jest kalką z obrazu Eduarda Maneta "Śniadanie na trawie". W oryginale dzieło przedstawia nagą kobietę w towarzystwie dwóch ubranych mężczyzn. W czasach, kiedy obraz został namalowany, wzbudził skandal, głównie ze względu wzrok nagiej kobiety, skierowany prosto w stronę widza. W 1863 roku wystawiony został na Salonie Odrzuconych.
"Trawa na śniadanie" przedstawia dwie kobiety w towarzystwie niedźwiedzia. Jeszcze wtedy byłam pod wpływem grafiki komputerowej, więc za szkic posłużył fotomontaż w Photoshopie. W miejscu leżącego mężczyzny pojawia się kobieta, która jest moim autoportretem. W dłoni trzyma ketchup, wycelowany w stronę siedzącej dziewczyny z głową świni. Na etykiecie ketchupu widnieje napis: "Sfumato ketchup". Termin sfumato, oznaczający w malarstwie łagodne przejścia z partii ciemnych do jasnych, dające mgliste, "miękkie" efekty kolorystyczne. Technika wykorzystywana była przez Rafaela Santi oraz Leonarda da Vinci. Jest to element, moim zdaniem, autoironiczny. Obok hybrydy z głową świni zasiadł oswojony niedźwiedź, z gestem powitania czy pozdrowienia. Kiedy praca pokazywana była w Berlinie, w którego herbie znajduje się wspięty na białej tarczy niedźwiedź, o czym dowiedziałam się na wernisażu, nie obeszło się bez zabawnych komentarzy pod adresem niedźwiedzia z obrazu. W tle, zamiast kobiety, zanurzonej w kąpieli, pojawia się matrioszka. Do dziś, dla mnie, dość zagadkowy i tajemniczy symbol. Wszystkie elementy obrazu zostały skomponowane intuicyjnie. Jeden z widzów spytał mnie: Co jest w czerwonym garze na pierwszym planie? Nie umiałam mu odpowiedzieć. Malując takie obrazy, tworzę przestrzeń, w którą widz wkłada swoje własne emocje, otwartą na  nowe znaczenia i interpretacje.